niedziela, kwietnia 05, 2015

Ulubieńcy Marca



Ulubieńcy na moim blogu pojawiają się po raz pierwszy. Bardzo lubię czytać tego typu posty na blogach, więc postanowiłam przedstawić Wam kosmetyki po które sięgałam najczęściej w ubiegłym miesiącu. Niektórych używam  już od jakiegoś czasu, a z niektórymi poznałam się w Marcu i od razu podbiły moje serce.


Bielenda, Argan Cleansing Face Oil, olejek myjący do twarzy, idealny dla suchej skóry. Nie powoduje uczucia napięcia skóry, nie zapchał, nie uczulił. Do tego całkiem nieźle daje sobie radę ze zmyciem resztki makijażu. To już moja kolejna butelka.
Garnier Skin Naturals, Ekspresowy demakijaż oczu 2w1, jest to pierwszy płyn dwufazowy, który nie szczypie mnie w oczy! No i oczywiście dobrze radzi sobie ze zmywaniem makijażu. Nie zostawia tłustego "filmu" na skórze. Co do rzekomego odżywiana rzęs, nic nie zauważyłam, ale nawet tego nie oczekiwałam.
L`oreal, Mythic Oil, po myciu używam go na całą długość włosów, są po nim bardziej lśniące i ujarzmione, nie puszą się tak strasznie. Gdy mi się przypomni używam go również do zabezpieczenia końcówek i radzi sobie z tym równie dobrze, bo sama nie wiem kiedy ostatnio widziałam u siebie jakiegoś rozdwojonego włosa. Olejek jest lekki, nie obciąża włosów.


Powyżej prezentuję to, co najczęściej lądowało na moich paznokciach. Wyjątkowo często zmieniałam manicure, średnio co 3 dni.
Ruby Pumps z China Glaze , z lakierami tej firmy nie polubiłam się na początku. Ale ten kolor sprawił, że mam ochotę na więcej. Kolor kojarzy mi się ze świętami, ale nie przeszkadza mi to w noszeniu go w innym okresie. Chociaż patrząc na pogodę, to ten lakier idealnie się wpisuje w klimat za oknem.;)
Wibo, Glamour SAND nr 5, najładniejszy z piaskowej kolekcji, namiętnie łączyłam go z nudziakami, jak np. Golden Rose Rich Color nr 136, nie wiem czy dobrze określiłabym go jako "Greige", ale ja właśnie widzę w nim szarość i beż.
I ostatni, ciężki do określenia Golden Rose Color Expert 102, nie mam chyba żadnego podobnego odcienia w mojej kolekcji. To taka rozbielona Marsala.


MAC, Pro Longwear Waterproof Set, wisienka na torcie, przy makijażu brwi. Cały dzień trzyma włoski na miejscu. Przy niektórych żelach czułam się jakbym miała skorupę na brwiach, tutaj tak nie jest, na szczęście.
L`oreal, Volume Million Lashes So Couture, czytałam mnóstwo recenzji i zauważyłam, że albo się go kocha, albo nienawidzi. Zaryzykowałam i pokochałam od pierwszego pociągnięcia szczoteczki. Bardzo ładnie rozdziela rzęsy. Na dodatek, ten tusz pachnie!
MAC, Pro Longwear Concealer, kultowy kosmetyk, nie znalazłam jeszcze korektora, który lepiej przykryłby moje cienie pod oczami i wyglądał przy tym dobrze.
MAC, Fluidline Blitz&Glitz, po wstępnych testach jestem nim zachwycona, nie odbija się na górnej powiece, gładko się nim maluje i do tego ten odcień! Piękne, złote drobinki zatopione w czarnej bazie.
Lovely, Gold Highlighter, kupiłam go pod koniec miesiąca, ale od tego czasu używałam codziennie. Jeśli komuś szkoda pieniędzy na Mary-Lou, to niech leci do Rossmanna po to maleństwo! Gold jest bardzo podobny do kultowej Mary.:)
Inglot, Róż nr 72, przepiękny jasny, chłodny róż, który daje satynowe wykończenie na policzkach. Gościł na mojej twarzy prawie codziennie. Można stopniować jego intensywność i trzyma się na twarzy aż do demakijażu.

Uff, trochę tego było. Ciekawa jestem jacy są Wasi ulubieńcy marca?:)

xoxo


czwartek, marca 26, 2015

Maybelline Lasting Drama Gel Eyeliner

Nie wyobrażam sobie makijażu bez użycia eyelinera. No... może tylko kiedy mam na 6 rano do pracy, to zadowalam się samym tuszem do rzęs.;) Dziś chciałabym Wam przedstawić chwalony przez zagraniczne, jak i nasze rodzime blogerki, żelowy eyeliner z Maybelline. Czy sprawdził się również u mnie? Zapraszam do lektury...


Eyeliner kosztuje 27zł za 3g. W zestawie dołączony jest pędzelek, nie przypasował mi on do robienia kresek, ale za to dobrze sprawdza się przy nakładaniu pomadek. Opakowanie mi się podoba, prezentuje się o wiele lepiej niż plastikowe słoiczki, jak np. w Inglocie.
Gama odcieni jest o wiele uboższa, niż za granicą. Oprócz czarnego, dostępny jest jeszcze fiolet, ale czytałam na blogach, że jakościowo jest o wiele gorszy, jakby to były dwa zupełnie inne produkty.



Konsystencja eyelinera jest bardzo fajna, kremowa. Łatwo nabiera się na pędzelek i gładko aplikuje się na skórze. Czasami lubi zbijać się w malutkie grudki, bywa to trochę problemowe, jeśli robimy cienką kreskę, bo eyeliner bardzo szybko zastyga na oku i ciężko zrobić poprawki.
Niestety zdarza mu się odbijać na górnej powiece, co dyskwalifikuje go i nie będzie z tego miłości. Udało mi się zredukować to odbijanie do minimum. Przytrafia się to rzadziej, kiedy nałożę go w mniejszej ilości, czerń nie jest wtedy też tak bardzo intensywna.
Dziwi mnie fakt, że mimo, że szybko zasycha na powiece, to i tak się odbija. Nie jestem posiadaczką tłustych powiek, więc nie wiem od czego to zależy.



Nie jest to zły produkt, świadczy o tym ilość pozytywnych recenzji na blogach. Nie jest to produkt dla mnie, a szkoda, bo zapowiadało się fajnie. Potrzebuję eyelinera przy którym nie będę co chwilę zerkać w lusterko, czy przypadkiem nic mi się nie rozmazało czy odbiło.

Moje poszukiwania idealnego eyelinera wciąż trwają. A Wy macie swoich ulubieńców w tej kategorii?

wtorek, marca 24, 2015

MAC Studio Careblend

Puder Studio Careblend jest moim MACowym "pierworodnym". Gdy dojrzałam emocjonalnie i finansowo, żeby przeskoczyć na wyższą kosmetyczną półkę cenową, nadarzyła się wizyta w stolicy. Oczywiście najbardziej ucieszyła mnie możliwość zakupów w MAC. Nieśmiało przekroczyłam progi tego przybytku i zaczęłam się rozglądać. Nie wiedziałam czego chcę, od czego zacząć przygodę z tą firmą. Miła Pani zaczepiła mnie standardowym pytaniem "W czym mogę pomóc?". Porozmawiałyśmy chwilę, Pani zadała kilka pytań, pokazała mi kilka produktów i w końcu stwierdziłam, że chcę puder.

Skusiłam się na Studio Careblend ponieważ Pani powiedziała, że jest idealny dla suchej skóry, bo w składzie posiada oleje i masło shea i przez co nie podkreśla żadnych suchych skórek. Jest niewidoczny na twarzy, ma miałką, niemalże kremową konsystencję, przez co też się nie pyli.






Za 10g pudru zamkniętego w solidnym, czarnym, plastikowym opakowaniu zapłacić trzeba 108zł. Cena może trochę odstraszać, ale jest cholernie wydajny. Do pudru dołączony jest również puszek, ale o nim się nie wypowiem, bo go nie używałam.


Studio Careblend jest dostępny w 8 odcieniach, oczywiście wybrałam dla siebie najjaśniejszy odcień "Light". Na początku bałam się, że może być on trochę za ciemny, ale pięknie się dopasowuje. Efekt jaki daje na twarzy określiłabym jako delikatny mat. Wygląda bardzo naturalnie. Na mojej twarzy mat trzyma się do 6 godzin.
Jeśli chodzi o krycie, to producent twierdzi, że pudrem tym można uzyskać od lekkiego do średniego krycia. Czy to prawda? Nie wiem, nie nakładałam go na twarz w takiej ilości, żeby uzyskać krycie większe niż lekkie.



Puder ten stał się moim ulubieńcem od pierwszego użycia. Cieszę się, że się na niego zdecydowałam i nie okazał się bublem, bo mogłoby mnie to zrazić do dalszego poznawania produktów tej marki.

Lubię pisać o produktach, które są w moim odczuciu dobre, o moich ulubieńcach. O bublach staram się jak najszybciej zapomnieć, wyrzucam lub posyłam dalej z nadzieją, że komuś innemu przypasują. I stąd moje pytanie, lubicie czytać negatywne recenzje? Co sądzicie o blogach, na których pojawiają się tylko pozytywne opinie?


xoxo

niedziela, marca 15, 2015

Inglot, AMC, Pure Pigment Eyeshadow 85, 35, 30

Lubię Inglota. Lubię róże z Inglota. Lubię eyelinery z Inglota. Lubię cienie do powiek i to, że sami komponujemy sobie paletę. Od niedawna polubiłam również pigmenty z Inglota.
Mój pierwszy pigment zdobyłam w drodze wymiany. Przypadł mi do gustu na tyle, że dokupiłam inne kolory.

85, 35, 30

Moim najświeższym nabytkiem jest piękny nr 85. Brązowy z zielonymi drobinkami, czasami widzę też tam odrobinę niebieskiego, wszystko zależy od światła. Można nim zrobić cały makijaż, nakładając na mokro kolor będzie bardziej intensywny. Jest cudny, i chyba nie tylko ja doceniam jego piękno, bo co chwilę jest wyprzedany.


Numer 35 to jaśniutki,chłodny fiolet mieniący się na złoto. Idealny do wykończenia makijażu oka. Przez to, że jest taki jasny, nie zmienia za bardzo koloru nałożonych już cieni, ale dodaje wielowymiarowego błysku.


30 to mój pierwszy pigment w kolekcji, bardzo jasne złoto. Jego konsystencja różni się od dwóch wyżej przedstawionych kolegów. Jest miałki, łatwiej go zaaplikować na powiekę. W słoiczku wygląda niepozornie, dopiero roztarty pokazuje swoje piękno. Najczęściej używam go w wewnętrznym kąciku oka lub na jakiś beżowy cień, żeby choć trochę przełamać nudę na powiece. Zdarzyło mi się również użyć go jako rozświetlacza, ale trzeba uważać, bo łatwo można z nim przesadzić.


Za 2g pigmentu zapłacimy 30zł. Nie jest to mało, ale pigmenty te są cholernie wydajne. Niemożliwością jest (przynajmniej dla mnie) wykończenie go przed upłynięciem daty ważności(18 miesięcy), dobrą opcją jest kupowanie pigmentu na pół np. z koleżanką.
Słoiczki wykonane są z twardego, grubego plastiku, przeżyły kontakt z podłogą. 

"Słocze"

Używałyście pigmentów z Inglota? Macie swoich ulubieńców?

xoxo

środa, marca 11, 2015

Poshe vs. Insta-Dri

Chyba każda lakieroholiczka nie wyobraża sobie manicure bez tzw. Topa. Top Coat'y mogą być np. matujące, z drobinkami i przyśpieszające wysychanie. I właśnie o tych "przyśpieszaczach" chcę dzisiaj napisać. Lakiery takie mają zabezpieczyć lakier kolorowy, przedłużyć jego trwałość i co najważniejsze właśnie przyśpieszyć wysychanie lakieru. Bo wiadomo co się dzieje, gdy tylko skończymy malować paznokcie...

Top Coat'y ułatwiają życie. Teraz nie muszę planować malowania paznokci i siedzieć kilka godzin w bezruchu, uważając na to żeby przypadkiem czegoś nie dotknąć i nie zniszczyć manicure. Wcześniej używałam kropelek, wysuszaczy w spray'u, ale moim zdaniem nie przyśpieszały one wysychania lakierów.


Poshe używam od dawna, nie wiem nawet ile buteleczek już zużyłam. Jakiś czas temu, gdy kolejna butelka sięgnęła dna, a ja byłam w ciężkiej sytuacji finansowej(czyt. przed wypłatą.:P) i nie opłacało mi się zamawiać samego topu z drogerii internetowej, stwierdziłam, że poszukam czegoś stacjonarnie. Wybór padł na Sally Hansen Insta-Dri. Coś mi świtało, że kilka blogerek go sobie chwali, więc chciałam sprawdzić, czy rzeczywiście jest taki dobry.
Używam go już od jakiegoś czasu i wypada zrobić porównanie.


Buteleczka Poshe ma pojemność 14ml i zapłacimy za niego ok 25zł +przesyłka niestety, bo dostępny jest tylko online.  Posiada wygodny pędzelek, a jeśli chodzi o konsystencję, to nie jest ani za rzadki, ani za gęsty .  Poshe może gęstnieć przy końcówce butelki, co znacznie utrudnia aplikację.
Nie kurczy się na paznokciach.
Przedłuża trwałość lakieru, ale szybko ściera się u mnie na końcówkach, pięknie się błyszczy przez cały tydzień. Wysusza paznokcie w trybie ekspresowym, po 5 minutach mogę już robić wszystko, bez obaw o zniszczony manicure.
Minusem jest to, że czasami pojawiają się na pomalowanym paznokciu bąbelki, mimo, że nie trzęsę buteleczką przed użyciem.



Za 13,3ml Insta-Dri zapłacimy ok. 22zł. Dostępny jest stacjonarnie, np. w Rossmannie. Pędzelek równie wygodny, jak w przypadku Poshe. Konsystencja wysuszacza mnie zaskoczyła, jest rzadki. Przy pierwszej próbie pozalewałam sobie skórki, ale szybko się do tej konsystencji przyzwyczaiłam.
Jeśli chodzi o przyśpieszanie wysychania, to radzi sobie gorzej niż Poshe. Pomalowałam paznokcie wieczorem, posiedziałam jeszcze ok 30 minut i położyłam się spać. Rano obudziłam się z odciśniętą pościelą na paznokciach, nie mocno, ale jednak. Jeśli chodzi o nabłyszczanie, to też radzi sobie trochę gorzej niż Poshe, błysk znika z czasem. Trwałość podobna do Poshe, ale dłużej trzyma się u mnie na końcówkach. Bąbelków nie zauważyłam.


Jeśli miałabym używać tylko jednego topu, wybrałabym Poshe. Najbardziej zależy mi na ekspresowym wyschnięciu lakieru i właśnie ten top mi to zapewnia.
Gdyby można było połączyć właściwości obu prezentowanych tutaj topów, to byłby ideał. No ale niestety, mogę sobie pomarzyć. Chyba, że znacie jakieś lepsze Topy? Czego Wy używacie do przyśpieszania wyschnięcia manicure? 

xoxo

niedziela, marca 01, 2015

Essence, Lipliner

Konturówki do ust poznałam całkiem niedawno. Wcześniej uważałam je za zbędny gadżet i zawsze kojarzyły mi się z Paniami z obrysowanymi ustami za ciemnym kolorem. Brr...

Wszystko się zmieniło podczas jednej wizyty w Naturze, gdy moją uwagę przykuły kolorowe kredki. Szybki rzut oka na cenę - 4,99zł. Pomyślałam, że za taką cenę szkoda nie spróbować, a jeśli by mi nie przypasowały, to moja mama chętnie je przytuli. 



Do domu wróciłam z dwiema kredkami. Wybrałam czerwień 08 Red Blush i róż z domieszką fioletu 15 Honey Berry.
 Pierwsze pociągnięcie kredką i... WOW, jakie miękkie! I dobrze napigmentowane! Przyznam szczerze, że myślałam, że będzie gorzej.
Trochę gorzej jest na ustach, konturówka niestety lubi się rozmazywać i wędrować poza kontur ust.
Trzeba uważać podczas temperowania, bo przez swoją miękkość lubią się łamać. Już nie raz wygrzebywałam złamaną końcówkę kredki z temperówki. Problem znikł gdy zaczęłam wkładać je przed temperowaniem do lodówki.



Na swatchach widać , że kredki lubią zostawiać grudki. Obojętnie czy dociskam kredkę mocniej lub delikatniej. Grudki były, są i pewnie będą do końca...
Najczęściej używam konturówki na całe usta, jak szminkę. Pamiętać trzeba tylko, że lubią one podkreślać wszystkie skórki, dlatego trzeba usta odpowiednio przygotować. Czego ja oczywiście dzisiaj nie zrobiłam i wyszło jak wyszło. Umówmy się, że to wszystko było zamierzone, że chciałam Wam pokazać jak pięknie podkreślają skórki.:P

 (przepraszam za bałagan na głowie, tak właśnie się zachowują moje włosy gdy schną)

Minęło trochę czasu zanim nauczyłam się malować nimi usta, zawsze było nierówno. Poprawka z jednej strony, później z drugiej... I miałam usta jak klaun, wyjechane grubo poza kontur.
Przypadkowo, podczas przeglądania internetów, znalazłam mały trik, jak na zdjęciu powyżej. Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. To było to! W końcu mi się udało pomalować usta i wyglądać jak człowiek.
Konturówka trzyma się na ustach 2-3h bez jedzenia i picia, do 2h jeśli jemy/pijemy. Nie wysusza ust.
 08 Red Blush

15 Honey Berry


Podsumowując, są to średnie konturówki, ale za taką cenę nie spodziewałam się cudów. Jeśli je zużyję, to nie polecę po kolejne i nie będę płakać jeśli je wycofają.

xoxo

wtorek, lutego 24, 2015

MAC Pro Longwear Paint Pot, Soft Ochre.

Produktów firmy MAC nie trzeba raczej przedstawiać. Chyba każda osoba, która choć trochę interesuje się kosmetykami, zna tę firmę.
Dzisiaj chciałabym  zaprezentować Wam Paint Pot w odcieniu Soft Ochre.

Zacznijmy od opakowania. Cień zamknięty jest w słoiczku z grubego szkła z porządną plastikową nakrętką. Jestem na tak. Prosto, bez udziwnień, nie wieje tandetą.
W słoiczku mieści się 5g produktu, zapłacimy za niego coś koło 80zł. Do kupienia w salonach MAC, niektórych Douglasach lub online Klik!



Soft Ochre to mój pierwszy i póki co jedyny Paint Pot, nie wiem czy inne odcienie inaczej zachowują się na skórze, nie mam (jeszcze) porównania.
Pani w MAC poleciła mi ten odcień, twierdząc, że jest uniwersalny. Można go stosować solo, do wyrównania kolorytu powieki, lub jako baza pod cienie. Niektórzy nawet używają go jako korektora pod oczy. Osobiście nie polecam ostatniego zastosowania, cień ma matowe wykończenie, może podkreślać zmarszczki.


Soft Ochre, to piękny, żółtawy "cielak". Najczęściej używam go w połączeniu z kreską na powiece. Niestety, jest nieprzewidywalny. Jednego dnia pięknie trzyma się aż do demakijażu, następnego już po kilku godzinach zbiera się w załamaniu powieki. Nie wiem od czego to zależy, przez to nie używam go za często. Pro Longwear? Pfff... Może go jeszcze rozgryzę. A możeto z moimi powiekami jest coś nie tak?
Jeśli chodzi o cień jako baza, to jest lepiej pod względem trwałości, ale trochę ciężko rozprowadzić inne cienie na tej "bazie".



Podsumowując, Soft Ochre jest bardzo kapryśny, a szkoda! Nie zachęca do kupowania innych Paint Potów, ale zaryzykuję. Jestem cholernie ciekawa czy inne też się tak zachowują, czy tylko ten.
Póki co jestem trochę rozczarowana i za bardzo nie rozumiem jego fenomenu.
 A miało być tak pięknie...

xoxo

niedziela, lutego 22, 2015

Golden Rose, puder do brwi.

Uff, myślałam, że nie wyrobię się dzisiaj z notką, ale spięłam pośladki i działam.

Moim zdaniem brwi są bardzo ważnym elementem twarzy i potrafią zmienić jej wyraz. Dlatego w codziennym makijażu nigdy nie zapominam o podkreśleniu brwi.
Można też delikatnie oszukać naturę i zmienić trochę ich kształt i uzupełnić braki.
Jednym z produktów, którym możemy wypełnić brwi, jest cień. Z cieniami zaczynałam swoją przygodę z brwiami i do teraz chętnie do nich wracam.
Obecnie używam pudru, a raczej cienia do brwi z Golden Rose. Koszt jednego cienia, to 9,90zł. W ofercie dostępnych jest 7 kolorów, ja skusiłam się na najciemniejszy odcień 107.

107 to ciemny, chłodny brąz z dodatkiem szarości, który jest identyczny jak matowy cień do powiek tej firmy, numer 213. Zanim pudry do brwi pojawiły się w ofercie GR, używałam właśnie tego matowego cienia do podkreślania brwi i muszę przyznać, że nie różnią się niczym, oprócz opakowania i tego, że cień jest tańszy.


Opakowanie wizualnie prezentuje się bardzo fajnie, matowy plastik, złote napisy, które się nie ścierają. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to zatrzask, ciężko się otwiera i w obawie o swoje paznokcie pomagam sobie np. pęsetą.




Puder jest bardzo wydajny, na zdjęciu powyżej widzimy ubytek po kilku miesiącach używania. Do podkreślania brwi używam pędzelka z Inglota o numerze 17TL. Puder jest średnio napigmentowany. Osoby, które dopiero zaczynają przygodę z malowaniem brwi raczej nie zrobią sobie nim krzywdy.




Moje brwi są ostatnio w kiepskim stanie, powypadały mi włoski, przez co brew straciła swój kształt i nie wygląda za ciekawie. W takim przypadku sam cień do brwi nie jest dla mnie wystarczający i muszę się ratować Aqua Brow, żeby nadać w miarę normalny kształt brwi.
Aqua Brow użyłam tylko przy dolnej linii brwi, reszta, to cień GR.


A Wy jak podkreślacie swoje brwi?

xoxo

piątek, lutego 20, 2015

Inglot, Puder Prasowany HD

Jakiś czas temu nasz rodzimy Inglot wypuścił kilka ciekawych nowości. Na punkcie pudrów do konturowania oszalała chyba cała blogosfera, ja też. Ale dzisiaj chciałabym pokazać Wam puder HD z którym bardzo się polubiłam i używam go zamiennie z MACowym Careblendem.


Do wyboru mamy 5 kolorów, ja skusiłam się na odcień 403. Od razu wpadł mi w oko, bo ma żółty odcień, a przy moich zaczerwienieniach na twarzy wszystko co żółte jest mile widziane. Namacalne testy też były. Czułam pod palcami, że jest dobrze zmielony, kolejny plus. A gdy roztarłam go na dłoni i ukazały mi się bardzo delikatne drobinki, było już po mnie. Uwielbiam efekt "glow" na twarzy, ten puder musiał być mój.

Oświetlenie w Inglocie jest do kitu, na pierwszy rzut oka ciężko zauważyć te drobinki. Ktoś, kto nie lubi takiego wykończenia może się naciąć.


Wkład (6,5g)  kosztuje 38zł, możemy do niego dokupić zgrabną, dobrze wykonaną puderniczkę za 14zł.


Bardzo podoba mi się jego satynowe wykończenie, drobinki są delikatne, cera wygląda na wypoczętą. Jest prawie niewidoczny na twarzy, dziewczyny z pracy często się mnie pytają czy w ogóle używam podkładu i pudru.;)
Nakładam go na twarz puszkiem, "wgniatam" go w podkład. Nie lubię używać do tego pędzli, wydaje mi się, że wtedy po prostu ścieram podkład.
Co do trwałości tego pudru, po 8h pracy wygląda znośnie. Wiadomo, "efekt glow" jest trochę mocniejszy. Wystarczą bibułki i  nie będę straszyć ludzi. Ale tutaj nie radze się mną sugerować, bo jako, że jestem sucharkiem, to mało który puder nie wytrzymuję ze mną 8h.


Jeśli chodzi o krycie zaczerwienień, nie zauważyłam żeby to robił. Przy tylu plusach, jestem w stanie mu to wybaczyć. Jest to na prawdę bardzo dobry puder i jeśli lubicie rozświetlenie na twarzy, to polecam przyjrzeć się mu przy następnej wizycie w Inglocie.


Na końcu mały "słocz".

xoxo

środa, lutego 18, 2015

Savon Noir, czarne mydło z Ogranique.

Czarne mydło poznałam dzięki blogom i mimo, że nie zachęca zapachem, kolorem, konsystencją też nie bardzo, to stwierdziłam, że i tak muszę je wypróbować na własnej skórze. Wybór padł na Organique, przeważył fakt, że można je kupić na wagę i za pierwszym razem wzięłam skromnie 50g. Oczywiście później wróciłam po więcej...


 Savon Noir to naturalne mydło wytwarzane w Maroko z oleju oliwnego i czarnych oliwek. Mydło ma konsystencję gęstej pasty, co nie ułatwia nam wydobycie go z opakowania i jeśli używamy do tego palca, to zawsze włazi za paznokcie.Osobiście polecam użycie szpatułki.  Mimo, że nazwa tak sugeruje, to mydło nie jest czarne, tylko brunatno-zielonkawe. Zapach? Oczywiście czuć oliwki, których nie znoszę, ale nie ma tragedii i da się przyzwyczaić.
Mydło jest cholernie wydajne, do umycia twarzy wystarczy nam niewielka ilość nabrana na palec/szpatułkę. Najlepiej odrobinę zwilżyć mydło w dłoniach i rozprowadzić na wcześniej zwilżoną twarz. Savon Noir praktycznie w ogóle się nie pieni, a podczas mycia czuć pod palcami jak skóra twarzy jest tak oczyszczona, że aż skrzypi. Polecałabym również zachować szczególną ostrożność w okolicach oczu, jeśli się dostanie do oka, to piecze okrutnie. Mi się to przytrafia prawie za każdym razem i jestem ślepa na kilka minut.
W Organique to mydło kosztuje ok 20zł za 100g.
Nadaje się do każdej cery.


 Mydełko ma szeroki wachlarz zastosowania, nie musimy się ograniczać tylko do mycia twarzy, możemy myć i zdzierać(w duecie z rękawicą Kessa) nim również ciało.
Można też pobawić się w ukręcenie maseczki peelingującej. Potrzebne nam do tego będą 1 łyżeczka glinki ghassoul, 1 łyżeczka oleju lub wody różanej (w moim przypadku olejek arganowy), no i oczywiście Savon Noir, 1,5 łyżeczki. Najpierw mieszamy glinkę z olejem/wodą, następnie dodajemy mydło. Mieszankę nakładamy na twarz i delikatnie masujemy, po kilku minutach zmywamy letnią wodą. Prawda, że proste?
Bardzo lubię to mydło i na pewno zostanie ze mną na dłużej.

Używałyście czarnego mydła? Jakie są Wasze opinie?

xoxo